Pani sprzedająca nam przejazd na Ko Chang zapytana jak długo "wycieczka" potrwa odparła, że około 6h. Ucieszyło nas to, chociaż z tyłu głowy mieliśmy maila z hotelu na Ko Chang, żeby wyjechać jak najszybciej, bo wtedy jest szansa na przyjazd o normalnej godzinie.
Około 8 rano pod hotel przyszedł gość, który zaprowadził nas do wygodnego autobusu z fotelami rozkładającymi się niemal jak łóżko. Autobus ten, po pozbieraniu ludzi po hotelach ruszył w kierunku granicy w Poipet. Podróż była całkiem komfortowa, choć byłaby nieco lepsza, gdyby kierowca nie spędził jej w całości na głośnym i piskliwym gadaniu przez telefon. Na szczęście jechał dość szybko więc pełen kasyn i innych zabronionych w Tajlandii uciech Poipet osiągnęliśmy bez znudzenia. Po drodze był jeszcze oczywiście przymusowy postój przy sklepach z tandetą.
Przy wyjściu z autobusu dostaliśmy doskonale znane nam już naklejki i wskazówkę, w którą stronę należy iść. Kambodżańska odprawa paszportowa minęła w oka mgnieniu, po czym w asyście żebrzących dzieci ruszyliśmy w kierunku tajskiego budynku granicznego.
To co tam zastaliśmy wprawiło nas w niemałe osłupienie. Spora hala pełna była ludzi tłoczących się w pozawijanej kolejce. Nie wdając się w szczegóły, po 3h ślimaczego poruszania się bez wody, jedzenia czy toalety dotarliśmy wreszcie do budek pograniczników, gdzie na 8 stanowiskach pracowało 2, czasami 3 "paszportowców".
Po tym serdecznym przywitaniu się z Tajlandią nasze naklejki zostały wypatrzone przez obsługę kolejnych pojazdów (pick up-y) i po oczekiwaniu na wszystkie naklejki w naszym kolorze ruszyliśmy do restauracji na obiad i toaletę.
Po kolejnej godzinie spędzonej w restauracji podjechały pod nią busiki. Zapakowaliśmy się do tego na Ko Chang i w niezłym ścisku ruszyliśmy w dalszą drogę, w okolice miasta Trat, skąd odpływał prom. Droga w tej puszcze bez okien zajęła około 5h! Łatwe i przyjemne to nie było :).
W przystani promowej byliśmy już po zmroku i ledwo zdążyliśmy wypić piwo a już płynęliśmy na Ko Chang. Tam w porcie mafia taksówkowa nie odstępowała nas na krok. Niestety innego wyjścia nie mieliśmy, gdyż nasz hotel nie oferował transportu. Nie mieliśmy zbyt dużych możliwości negocjacyjnych z powodu braku alternatyw (oraz deszczu, którym przywitała nas wyspa) i ostatecznie za ponad 200 bht za osobę zabrano nas pod nasze bungalowy w Lonely Beach.
Nasz Little Eden (nie ma go na booking.com), zrobił na nas bardzo dobre wrażenie, jednakże tego dnia byliśmy już tak zmęczeni, że po posileniu się w najbliższej restauracji ruszyliśmy do spania.
W ostatecznym rozrachunku pokonanie 400km zajęło nam jakieś 13-15 godzin.