Po wczesnym śniadaniu zapakowaliśmy się do zaklepanego dzień wcześniej nadgyzionego zębem czasu busa i ruszyliśmy w kierunku Angkor War.
Pierwszym przystankiem było zaprowiantowanie nas przez naszego drivera w wodę, co było cudownym pomysłem, bo skwar był niemiłosierny. Samithy do sklepików chodził sam, twierdząc, że białasów zawsze policzą drożej (i tak faktycznie było).
Po sprawnym kupnie biletów (20 USD - załapaliśmy się jeszcze na te niższe ceny, miesiąc później było już 2 razy drożej) podjechaliśmy pod bramę Angkor War - największej, najważniejszej i najbardziej znanej świątyni w kompleksie Angkor.
Opis pominę, bo jest to na skale azjatycką miejsce znane jak Koloseum w Europie.
Spędziliśmy tam jakieś 2 godziny.
Kolejnym punktem naszej wycieczki była świątynia Ta Prohm, znana również jako świątynia Tomb Raidera z racji swej filmowej przeszłości. Przeszłości, na którą trochę narzekał nasz przewodnik, gdyż na potrzeby filmu rząd Kambodży wyraził zgodę na wycięcie z niej wielu drzew i wiszących korzeni. Trzeba jednak przyznać, że pomimo przetrzebienia roślinności była ona absolutnie niepowtarzalna i zrobiła na nas świetne wrażenie.
Po spacerze zrobiliśmy się nieco głodni, więc Samithy zaproponował nam restaurację. Obiadu tam nie będziemy miło wspominać, bardzo wysokie ceny i przeciętna jakość. Typowe dla takich miejsc, więc lepiej zabezpieczyć się wcześniej.
Trzecim przystankiem na naszej małej pętli była świątynia Bayon. Otoczona monumentalnymi bramami, pełna posągów buddy, szczegółów i detali. Również niepowtarzalna, również przypadła nam do gustu.
Po zakończeniu objazdówki poruszyliśmy z kierowcą temat Czerwonych Khmerów i pól śmierci (czytaliśmy, że można je odwiedzić ale, że są daleko, chyba bliżej Phnom Penh). Ten opowiedział nam tragiczną historię swojej rodziny, z której wynikało, że masakrę przetrwał tylko on. Przy okazji dowiedzieliśmy się też o jego merytorycznym udziale przy produkcji filmu Angeliny Jolie - "Najpierw zabili mojego ojca (First, they killed my father)". Pochwalił się nawet dyplomem z podziękowaniami podpisanym przez gwiazdę Holywood :).
Nie przerywając opowieści Samithy zawiózł nas do miejsca pamięci, gdzie pokazał kilka tablic pamiątkowych i gablotę z czaszkami. Przykre to były momenty ale ważne i zapadające w pamięć.
Po tej wycieczce byliśmy tak zauroczeni naszym przewodnikiem, że umówiliśmy się z nim również na następny dzień - na wycieczkę do Phnom Kulen.
Wieczór spędziliśmy zaś w Siem Reap - w kiepskiej restauracji (pułapka Tripadvisora), na małym shoppingu i w Siem Reap Brewpub.
To ostatnie miejsce leży nieco poza centrum Siem Reap, przez co kierowca tuk-tuka miał problem z jego lokalizacją. Wcześniej, jak wielu obywateli Kambodży (o czym również opowiadał nasz przewodnik) miał problem z czytaniem, więc trzeba było mu wskazać punkt na mapie. Sam browar jest dość elegancki i sterylny, przez co odbiega od innych budynków w Siem Reap. Piwo, choć na skalę europejską byłoby przeciętne tam bardzo nam smakowało, gdyż było to praktycznie pierwsze od 2 tygodni piwo inne niż koncernowe lagery. Ogólnie spróbowaliśmy kilka rodzaji, od pszeniczniaka po IPA.
Wieczór kończyliśmy na ostatnim piętrze hotelu - przy basenie.