Geoblog.pl    KarolTP    Podróże    Singapur - Tajlandia - Kambodża    Tonsai Beach - pierwsze negatywne wrażenie
Zwiń mapę
2016
05
lis

Tonsai Beach - pierwsze negatywne wrażenie

 
Tajlandia
Tajlandia, Ko Rang Nok
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11694 km
 
Od razu po zejściu ze speedboat'a szukaliśmy longboata gotowego przepłynąć z nami na drugą stronę klifu, na Tonsai Beach. Mając w pamięci czytane wcześniej relacje z podróży, należało targować cenę, powoływać się na wielkość grupy itp. Nic z tego. Wszystkie łódki mają ustaloną stawkę 800 bht. Nam co prawda udało się stargować stówkę, ale i tak zostaliśmy wydymani, bo z łodzi wyproszono towarzyszącą nam parę Amerykanów, przez co kwotę musieliśmy podzielić na 6 zamiast na 8. Trzeba powiedzieć, że cena jak na długość rejsu była wygórowana. Podobną kwotę płaci się za łodzie z dużo bardziej oddalonego Ao Nang. Niemniej była to jedyna opcja, z bagażami nie pokonalibyśmy tej drogi pieszo. Jednocześnie spanie na Railay Beach zdecydowanie nie było na naszą kieszeń - stąd wybór sąsiadującego z nią Tonsai Beach.

Naszym hotelem na Tonsai był Tonsai Bay Resort. Obiekt zajmował najlepsze miejsce na tym skrawku lądu, przy samej plaży i pod olbrzymim klifem, który okazał się być mekką fanów wspinaczki. Nam za tą wyczesaną lokalizację udało się uzyskać dzięki wczesnemu bukowaniu bardzo dobrą cenę, ogólnie raczej nie był to jednak obiekt tani. Pomimo wysokiego standardu pokoi, trzeba jednak powiedzieć, że było w nim mało "tajsko".

Pierwsze wrażenie z Tonsai było słabe. Czuliśmy się mocno ograniczeni powierzchnią użytkową, a więc około 150m plaży, oddzielonej od świata wielkimi klifami. Dodatkowo jedna restauracja oraz bar i sklep z horrendalnymi jak na Tajlandię cenami (piwo za 140 bht).
Siedząc na plaży i obserwując popisy wspinaczkowców czy żonglerów i łapiąc restauracyjnego wi-fi'ka wertowaliśmy Lonely Planet w celu znalezienia tam jakichś atrakcji. Z tymi było jednak dość krucho. Podobnie było z restauracjami - naprawdę polecane były tylko dwie. Ruszyliśmy więc w głąb lądu by to sprawdzić.
"Ląd" Tonsai wyglądał słabo, jedna utwardzona uliczka i odchodzące od niej dróżki prowadzące do obskurnych hosteli i blaszanych domostw lokalsów. Do tego w dużej części pozamykana infrastruktura sklepowo-turystyczna. Powyłączane lodówki w otwartych sklepach, czy wreszcie brak alkoholu w nich - prawdziwy dramat polskiego turysty :).
Ostatecznie pierwsze podejście w poszukiwaniu knajp z Lonely Planet zakończyło się fiaskiem. Usiedliśmy więc w jednym z barów, który zachęcił nas ulokowaniem jednej z "sal" - w "domku" na drzewie. Kupiliśmy więc po małym piwku (70 thb) i zastanawialiśmy się co tu robić. W międzyczasie odwiedziło nas dwóch Niemców, którzy spalili jointa, wypili piwko i poszli. Po jakimś czasie poszliśmy i my.

Wracając do hotelu natknęliśmy się na blaszany drogowskaz opisany niedbale farbą "Mama's Chicken" - to była jedna z tych dwóch knajp polecanych przez Lonely Planet, więc poszliśmy ją sprawdzić z dużą nadzieją. Nie bardzo chcieliśmy w końcu przepłacać za posiłek w hotelowej restauracji. "Mama's Chicken" wyglądała jak prawdziwa tajska restauracja z filmów podróżniczych. Kilkanaście plastikowych stolików, ustawionych nierówno pod blaszanym dachem. Do tego grill, an którym dochodził kurczak, kuchnia na powietrzu i krzątająca się trzypokoleniowa tajska rodzina. Delikatnie mówiąc zbyt schludnie tam nie było i pierwsze wrażenie było słabe, jednakże postanowiliśmy zaryzykować. Menu, poza szeroką gamą tajskich potraw, oferowało też naleśniki i burgery. Z pewnymi problemami wywołanymi barierą językową udało nam się złożyć zamówienie. To co otrzymaliśmy natomiast, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Prawdziwa tajska kuchnia, przepyszne dania, duże porcje, wreszcie dobrze przyostrzone (zwykle tajowie przyprawiają "po europejsku", bojąc się reakcji klientów). Z tajskich potraw królowała sałatka z papai i ryż smażony z czosnkiem i krewetkami, a wrażenie robiły burgery z wielkim wystającym znacznie z obu stron filetem z piersi kurczaka. Do tego, każdy wypił po cudownym, robionym na naszych oczach szejku z wybranych owoców. Pierwszy raz nie żałowałem, że w menu nie było piwa :).

Po takim obiedzie humory od razu nam się poprawiły i w przypływie endorfin postanowiliśmy przejść się plażą zobaczyć co dzieje się na Railey. W końcu wieczór to pora odpływu więc zgodnie z opisem z przewodnika, przejście powinno być możliwe.
Niestety, łażenie po ciemku, po różnej wielkości kamieniach, w klapkach/japonkach nie było dobrym pomysłem. Na szczęście nikomu nic się nie stało, w porę zawróciliśmy. Morał jednak z tego taki, żeby nie ufać nadto przewodnikom i relacjom z neta. Widocznie odpływ o tej porze roku był zbyt słaby.

Jak dowiedzieliśmy się zaraz po powrocie z Tonsai na Railey prowadzi "dzika" droga lądowa, dość trudna, wzdłuż morza ale mimo wszystko bardziej dostępna niż poodpływowe wybrzeże. Tego dnia była dla nas niedostępna już jednak z powodu ciemności.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
KarolTP
Karol
zwiedził 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 166 wpisów166 2 komentarze2 346 zdjęć346 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
20.06.2016 - 29.06.2016
 
 
28.10.2016 - 21.11.2016
 
 
25.07.2013 - 27.07.2013