Tego dnia od rana mieliśmy wykupioną wycieczkę na Ko Phi Phi Le, czyli znaną z filmu "Niebiańska Plaża" (którego obejrzenie polecam po wizycie w Tajlandii, fajna retrospekcja, ja to zrobiłem już w samolocie powrotnym) - Maya Bay.
Wycieczka zaczynała się od śniadania w przystani, co bardzo nam pasowało, gdyż nie mieliśmy wykupionych posiłków w hotelu. Około 8 rano z recepcji podjęła nas "speedboat". W przystani tradycyjna wymiana biletu na naklejkę w odpowiednim kolorze, potem wspomniane śniadanie (do wyboru "europejskie" i ryż z kurczakiem i warzywami") i zaokrętowanie na longboata.
Dotarcie do "Niebiańskiej plaży" poprzedzone miało być trzema przystankami. Wszystkie trzy były bardzo atrakcyjne. Pierwsze było przy dużym skupisku małp, które - pomimo zakazu - za zgodą i wyposażeniem w kawałki arbuza przez kierującego łódką można było nakarmić i pooglądać z dużego bliska.
Drugim przystankiem było nurkowanie z maską wśród niesamowicie wielkich ławic różnokolorowych rybek. Osobiście nigdy nie miałem okazji przeżyć takiej atrakcji, więc ich ilość i kolory zrobiły na mnie duże wrażenie.
Trzecią stacją był posiłek w zacumowanej w lagunie łodzi (wśród mniej więcej 100 innych łodzi, bo wycieczek z Ko Phi Phi, Phucket i innych lokalizacji było co nie miara).
Stamtąd ruszyliśmy już w kierunku największej atrakcji Maya Bay, "niebiańskiej plaży". Niestety tutaj spotkał nas srogi zawód, gdyż nie podpłynęliśmy od jej frontu a jedynie od tyłu, a więc żeby ją zobaczyć należało zejść z łódki i przedrzeć się przez kawałek lądu. Przyjemność ta kosztowała dodatkowe 400 bht, których nie zamierzaliśmy płacić, bo ok. 45 zł za posiedzenie na jednej z wielu plaż jakie w życiu widzieliśmy uznaliśmy za lekką przesadę. Szkoda, że tak to zostało zorganizowane, myśleliśmy że podobnie jak w przypadku wcześniejszego rejsu na Ko Hong, podpłyniemy od frontu. Tym bardziej było to dziwne, że należność za wstęp uiszczano u kierowcy naszej łódki. Nie sądzę, by rozliczali się z tego specjalnie uczciwie:). Ogólnie rzecz biorąc nie tylko nam perspektywa płacenia wysokiej ceny za plażę nie przypadła do gustu, bo na opcję tę zdecydowała się ledwie co trzecia osoba z longboata. Oczekiwanie na resztę umilaliśmy sobie więc pływaniem po okolicy i nurkowaniem (tutaj rybek było duuużo mniej niż wcześniej). Pośmialiśmy się też z dwóch Angielek, którym bardzo zależało na zobaczeniu plaży ale nie umiały pływać, więc transfer z łódki na brzeg wymagał skomplikowanej operacji i pomocy z wielu stron :).
Powrót z Maya Bay na Ko Phi Phi odbywał się przy lekkim załamaniu pogody, niebo spowiły chmury, z których czasem zacinał deszcz, zaczął wiać dość silny wiatr a morze się wzburzyło.
Wieczór podobny był do poprzedniego, tzn. obiad, piwka na obu plażach, drinki w wiaderkach, żenujący pokaz Muay Thai i ponowna wizyta w Budce u Boba Marleya, jak nazwaliśmy malutki bar z nietypowym menu, przy równie małej plaży, o której pisałem dzień wcześniej.