Bilety na prom Ao Nang - Ko Phi Phi kupiliśmy wcześniej przez internet. Przepłaciliśmy moooże o kilka złotych. Oczywiście problemów nie byłoby też z kupnem ich na miejscu, cena 350 albo 400 bht w jedną stronę (bilet powrotny kupiliśmy właśnie w lokalnym biurze).
Hotelowy pick-up mieliśmy na mniej więcej godzinę przed wypłynięciem promu. Zaczęło się oczywiście od przyklejenia odpowiedniej naklejki na koszulkę. Po drodze zabraliśmy jeszcze trzy Amerykanki z jakiegoś wyczesanego hotelu, z których skręcaliśmy niezłą bekę, bo spakowane były w mniej więcej po 4 torby na osobę. Naiwnie liczyły w dodatku, że kierowca pomoże im przenieść te torby na prom.
Prom, który najlepsze lata miał już za sobą posiadał ograniczoną ilość miejsc siedzących (ale nie mało), które szybko się zapełniły. Zasiadanie w fotelach wewnątrz łajby nie było jednak najlepszym pomysłem, gdyż klimatyzacji tam nie było a słońce ostro nagrzewało przez szyby. Najlepiej było się schować gdzieś w cieniu na zewnątrz.
Rejs trwał około 2 godzin, z czego większość była widokowo ciekawa, bo najpierw płynęliśmy wzdłuż klifów na Railey (po kolejnych pasażerów) a potem m.in. obok celu licznych wycieczek - Chicken Island. Chwilę po niej, spokojnie można było wypatrzyć kontury Ko Phi Phi.
Wyspa przywitała nas upałem, obowiązkiem uiszczenia symbolicznej opłaty klimatycznej i dobrze ogarniętym systemem rozwożenia po hotelach. Jako, że nie ma na niej dróg przeznaczonych dla samochodów, to przy molo stały zaparkowane longboaty a obok nich naganiacze z nazwami hoteli na kartkach. Szybko znaleźliśmy się ze swoim.
Po kolejnych 10-15 minutach byliśmy już w naszym Viking Nature Resort. Był to kompleks większych i mniejszych bungalowów, z dwiema praktycznie prywatnymi plażami, restauracją, masażem i (drogim) biurem podróży. Bungalowy przestronne, z hamakami na zewnątrz, co najmniej o klasę wyższy poziom niż w Ao Nangu. Do tego mini-bar w rozsądnych cenach. Do centrum wyspy jakieś 1,5 km pieszo. Był to jeden z naszych najlepszych hoteli podczas całego pobytu w Tajlnadii niemniej trzeba się trochę do tych bungali nachodzić, szczególnie pod górę, więc na miejscu osób starszych czy kiepskich sprawnościowo przemyślałbym ten wybór.
Popołudnie na Ko Phi Phi zaczęliśmy od obiadu w restauracji (przyzwoita ale bez przesady, cenowo jak to w hotelach) i plażowania. Po napatrzeniu się na Maya Bay na horyzoncie, poeksplorowaniu dna morza i okolicznych kamieni w poszukiwaniu rybek i skorupiaków udaliśmy się do centrum wyspy. Nie zrobiło ono na nas wielkiego wrażenia, było dość drogo i tłumnie. Fajny był nieformalny podział na część imprezową (północna plaża) i spokojną, restauracyjną (południe). Dla każdego coś miłego. My piwko wypiliśmy na obu częściach, aczkolwiek dłuższe przebywanie w gronie zapijaczonych hord Anglików i Ruskich nie sprawiało wielkiej przyjemności. Przyjemne za to było podziwianie pokazów ogniomistrzów na plażowej dyskotece. Imponujący był też wybór i różnorodność wieczornych umilaczy czasu, od drinków w litrowych wiaderkach, przez kokosy i lody, po insekty.
Poza piciem piwka ogarnęliśmy sobie jeszcze kantor, wycieczkę na następny dzień na Maya Bay i zjedliśmy znakomitego Pad Thaia w lokalnej knajpce, za ok. 80 bht.
W drodze powrotnej do Viking Nature Resort przycupnęliśmy jeszcze na mini plaży, obok domku-baru, z którego dobywały się odgłosy muzyki reagge śpiewanej na żywo. Nie minęła chwila a już podszedł tubylec proponując nam zakup jointa. Nieco nas to zmieszało, dużo czytaliśmy o konsekwencjach posiadania narkotyków w Tajlandii więc grzecznie odmówiliśmy. Kiedy przyszedł drugi raz, nie byliśmy już tak zasadniczy ;).