Po wylądowaniu w Helsinkach ze smutkiem spoglądamy na niebo spowite gęstymi, deszczowymi chmurami. Mając w pamięci ryskie słońce, trudno było uwierzyć, że ledwie godzinę lotu dalej było już tak kiepsko. Ale cóż, przyjechaliśmy tu na mecz a nie na wakacje. Bez zbędnej zwłoki pakujemy się więc w autobus, który wiezie nas do centrum Helsinek, pod główną stację kolejową.
Dalej ruszamy pieszo do centrum handlowego Kamppi, gdzie robimy już alkoholowe zapasy na pomeczową nasiadówkę. Trzeba powiedzieć, że wybór piwa był dość spory, co bardzo nas ucieszyło, bo praktycznie wszyscy gustują najbardziej w tym trunku (szczególnie jeśli jest w dobrej jakości).
Po zakupach z mocno dociążonymi plecakami ruszyliśmy w kierunku hotelu. Hotel specyficzny, bo bez recepcji, poinformował nas SMSem, że kody do drzwi aktywne będą dopiero od 16 a więc mieliśmy jeszcze czas na porządny obiad w kebabowni leżącej po drugiej stronie ulicy.
Po naprawdę smacznej i obfitej konsumpcji drzwi do hotelu stanęły dla nas otworem. Od tej chwili mieliśmy więc jakieś 45 minut, by się ogarnąć i zdążyć na zbiórkę kibiców Lecha zarządzoną pod dworcem. Na miejscu jesteśmy punktualnie i wraz z 290 kolegami po szalu czekamy na odjazd pociągu w kierunku Vanty. W ramach oczekiwania mieliśmy okazję poobserwować miejscową ludność i muszę przyznać, ze tylu "wynalazków" w jednym miejscu nie widziałem chyba nigdy. Przekrój był dość spory, od facetów z kolorowymi włosami, przez mocno zapuszczonych dworcowych żuli, po grube baby ubrane w stroje baletnic. Odjazd z różnych względów trochę się opóźnia ale ostatecznie udało nam się ruszyć...