Żeby dojechać pod hostel w dzielnicy Triana musieliśmy obwodnicą objechać całe miasto, co bardzo się dłużyło. Sevilla okazała się być naprawdę rozległa. Potem usiłowaliśmy znaleźć jakieś darmowe miejsca postojowe w okolicy ale wszystko było zawalone więc padło na naniesiony wcześniej na mapę płatny parking podziemny (16e za dobę). Sam hostel (Triana Backpackers) bardzo schludny i przyjemny, wmontowany w kilkukondygnacyjną kamienicę. Atrakcją było umiejscowione na dachu jacuzzi, a wraz z nim parę hamaków i kanapy ze stołami, gdzie spędziliśmy wieczór po powrocie ze zwiedzania. Ale po kolei.
Spacer po Sevilli rozpoczęliśmy od poszukiwania czegoś do jedzenia. W okolicach naszego hostelu okazało się być to dość trudne, bo nieliczne knajpki były już pełne a sklepy pozamykane (niedziela). Sztuka udała się dopiero w okolicach Złotej Wieży i było to dość mało wyszukane miejsce - tzn. coś na kształt kebabowni. Bardziej radykalni gastronauci pozostali przy zakupionej w pobliskim markecie hiszpańskiej kiełbasie. Swoją drogą podejście do niedzielnego zakazu handlu było dość oryginalne - obowiązywało wszędzie poza centrum :).
Posileni rozpoczęliśmy zwiedzanie. Od wspomnianej Złotej Wieży poszliśmy (praktycznie) wzdłuż Alcazar do placu del Triumfo, czyli pod samą katedrę. Tam, łudząc się początkowo, że w niedziele wstęp jest za darmo odstaliśmy trochę w kolejce, by w końcu zacząć spacer po jej wnętrzach. Podobnie jak w przypadku Alhambry nie będę się rozpisywał o jej częściach i zawartości, gdyż i tak każdy te informacje wyciągnie z przewodnika. Podsumować można, że jest to miejsce zdecydowanie warte uwagi, nie tylko ze względu na swój ogrom. Dodatkową atrakcję stanowi giralda - czyli dzwonnica, pełniąca funkcję punktu widokowego na miasto. Po obejściu całego obiektu odsiedzieliśmy chwilę w parku, by dać odpocząć nogom i powłóczyliśmy się dalej uliczkami starego miasta. Sevilla bardzo przypadła mi do gustu, przypominając nieco Barcelonę, ze względu na wąskie uliczki krzyżujące się z szerokimi arteriami. A dodatkowo wszędzie te pomarańczowe drzewa...świetny klimat! W okolicach katedry szukaliśmy baru, w którym podają szeroko reklamowane na blogu www.pisanewsewilli.com (pozdrawiam:) ) wino z pomarańczy - niestety bezskutecznie. W związku z tym ruszyliśmy w kierunku dostrzeżonej z giraldy Plaza de Toros, pierwszy raz w życiu zobaczyć czynną arenę walk byków z bliska.
Wokół obiektu panował dość spory ruch i hałas. Jednakże dopiero wydzierający się sprzedawcy poduszek, wody czy osobnicy proponujący nam bilety w bramie uświadomili nam, że trafiliśmy na pokaz korridy! W kasach zostało jeszcze sporo biletów, więc kupiliśmy je z pewnego źródła, w najtańszej kategorii cenowej (ok. 15 euro). Następnie pożegnaliśmy nasze dziewczyny, które nie zainteresowane walkami pospacerowały w kierunku hostelu i obeszliśmy arenę w celu poszukania naszego, oznaczonego na bilecie, wejścia. Na obiekt weszliśmy po niezbyt drobiazgowej kontroli, chowając wcześniej nakrętki od napojów, bo widzieliśmy, że zabierają na bramkach. Jako, że do początku imprezy mieliśmy jeszcze sporo czasu, to pokręciliśmy się trochę po obiekcie, obserwując rozgrzewkę tak torreadorów, pikadorów, matadorów jak i byków. Przy okazji zmieniliśmy sobie sektory na trochę lepsze ;), aczkolwiek widoczność z każdego miejsca była bardzo dobra.
Pokaz zaczął się od efektownej prezentacji wspomnianych wyżej postaci. Wg programu imprezy, poza bykami, bohaterami imprezy miało być 3 młodych matadorów. Dla niewtajemniczonych opiszę przebieg wydarzenia: Najpierw toreadorzy drażnią byka, prowokując go do ataków za pomocą żółto-różowych płacht (capa). Następnie pikador (jeździec na koniu obłożonym materacami) wbija mu lancę w unerwiony garb tłuszczu na karku. Dalej piesi (banderilleros) starają się wbić mu w to samo miejsce krótkie włócznie (banderille). Właściwe trafienie powoduje, że byk na chwilę zwalnia, co pozwala ludziom bezpiecznie uskoczyć sprzed jego rogów. Banderille powinny pozostać wbite w garb byka, a zdobiące je długie, kolorowe wstążki dodatkowo drażnią zwierzę. Wszystkie te etapy mają na celu osłabienie mięśni karku byka, by ten trzymał głowę nisko, oraz miał nieco wolniejsze ruchy głową. Kiedy byk jest już zmęczony, występuje matador (zabijacz). Unika rogów, myląc byka ruchami małej mulety. Kiedy wyczuje odpowiedni moment stara się zabić zwierzę trafiając szpadą w miejsce wielkości monety na karku byka. Taki cios przerywa rdzeń kręgowy a byk po paru sekundach klęka przed matadorem i przewraca się na bok. Wtedy zostaje dorżnięty krótkim nożem i ściągnięty końmi poza arenę w takt smutnej muzyki granej przez orkiestrę. Taka pojedyncza "zabawa" z bykiem trwa około 30 minut.
W praktyce nie było tak szablonowo. Tylko jeden z matadorów stanął na wysokości zadania i efektownie zakończył żywot zwierzęcia. W pozostałych dwóch starciach raz mocno zagrożone było zdrowie wziętego na rogi matadora a drugi męczył się niemiłosiernie z trafieniem szpadą w rdzeń, przez co otrzymywał burze gwizdów od zirytowanych znawców tematu. Ogólnie jednak impreza oczywiście na wielki plus, super sprawa, że udało nam się zobaczyć to na żywo. Kto wie, czy nie jako jednym z ostatnich w Europie, wszak trwa walka przewrażliwionych obrońców zwierząt o całkowity zakaz tych imprez.
Po zakończeniu korridy udaliśmy się jeszcze na mały posiłek a potem do marketu i na hostelowy dach, na tradycyjną codzienną konsumpcję hiszpańskich specjałów stałych i płynnych. Tym razem nie trwała ona jednak do późnych godzin nocnych, gdyż między 23 a 24 patio było zamykane przez obsługę hostelu. Najsłabszym elementem hostelu okazały się pokoje, bardzo malutkie, bez okien i ze słabą klimą. Zasypianie w takich warunkach nie należało do najłatwiejszych ale było wykonalne :).