Droga z Ko Chang do Bangkoku nie była zła. Bus, który wziął nas z hotelu, bez żadnych przesiadek zawiózł do centrum Bangkoku. Jedynym dłuższym momentem było czekanie na prom (któryś z kolei, z uwagi na ograniczoną ilość miejsc na auta) a irytującym korki w Bangkoku.
Kierowcy kazaliśmy wyrzucić się w pobliżu Khao San, skąd wzięliśmy taksówki do naszego Prince Palace Hotel. Wszędzie pisano, że taksówkarzom należy nakazać jechać na taksometrze, jednakże ci którzy pod nas podjechali nie chcieli o tym słyszeć. Cena jednak nie była zła a stanie z bagażami po podróży i czekanie na uczciwszych drajwerów nie bardzo nam się uśmiechało.
Prince Palace Hotel to nieco podstarzały, ale monumentalny i imponujący obiekt. Trafiła nam się promocja na booking.com, dzięki czemu trafiliśmy właśnie do niego. Jego ogrom jak i obsługa czy wyposażenie robiły wrażenie. Zdecydowanym minusem był natomiast brak Wi-fi (jedynie w restauracji, recepcji i przy basenie) oraz brak możliwości otwierania balkonów. Skandalem byli natomiast okupujący recepcję zaprzyjaźnieni z hotelem "łowcy jeleni", którzy za oferowane wycieczki, atrakcje czy podwózki chcieli jakieś abstrakcyjne pieniądze.
Po ogarnięciu się w pokojach ruszyliśmy na miasto. Wybór padł na Khao San a za transport posłużyły tuk-tuki. Pierwsze wrażenie tej najsłynniejszej ulicy BKK było kiepskie. Żadna z knajp nas specjalnie nie zainteresowała, nie było też żadnego street-foodu (a była godz. 18). Po niemal dwukrotnym przejściu ulicy, przymuszeni przez głód musieliśmy jednak gdzieś usiąść. Zgodnie z przypuszczeniami jedzenie okazało się kiepskie a w dodatku znacznie droższe niż do tego przywykliśmy.
Po konsumpcji udaliśmy się na spacer w kierunku rzeki a później przez Uniwersytet aż pod Pałac, gdzie spotkaliśmy tłumy osób czekających na pożegnanie się z Królem (który zmarł jakiś miesiąc wcześniej). Stamtąd udaliśmy się tuk-tukami do hotelu, gdzie ostatnie momenty wieczoru spędziliśmy z piwkiem na basenowych leżakach.