W drogę autokarem do Tałdykorganu musieliśmy wybrać się wcześniej niż pierwotnie planowaliśmy. Dostaliśmy cynk od piłkarzy, że droga jest raczej ciężka i między bajki można włożyć opowieści oficjeli kazachskiej drużyny, którzy twierdzili że z Ałmat do Tałdykorganu jedzie się 2,5h. Piłkarze jechali grubo ponad 4. Swoją drogą ciekawe czy ktoś z UEFA fatygował się w ogóle na kontrolę tamtejszych terenów czy wierzyli na słowo? Jestem dziwnie przekonany, że każdy klub z "prawdziwej" Europy musiałby szukać sobie stadionu bliżej lotniska (w Tałdykorganie co prawda lotnisko mieli ale nie spełniało jakichś wymogów). My jednak na ten fakt nie narzekaliśmy, dzięki temu mogliśmy zobaczyć więcej.
Pierwsze co się rzucało w oczy po drodze to niespotykana ilość milicji. Na każdym skrzyżowaniu, co kilometr na drodze stał patrol. Masakra. Oczywiście któryś z kolei nie odpuścił i nam. Kiedy wysypaliśmy się z pojazdu na odsiecz kierowcy ten po męsku zdecydował, że poradzi sobie sam:). Jak potem opowiedział, to że zapłacił teraz zwalnia go z wszelkich opłat na dalszych odcinkach trasy. Faktycznie, nikt się potem nie czepiał nawet jak na żądanie stawaliśmy na środku trasy :).
A tych przystanków było kilka. Najpierw market, kiedy zabrakło zapasów żywieniowo-rozweselających, później jakieś skupisko kasyn, przed którymi przestrzegał nas drajwer, kolejne było jezioro Kapchagay, olbrzymie jak wszystko w Kazachstanie, towarzyszyło nam przez kilkadziesiąt kilometrów. Na jednym z kolejnych parkingów pani sprzedająca jakieś niezidentyfikowane wypieki zaliczyła utarg życia. Im dalej od Ałmat tym droga stawała się węższa i bardziej dziurawa. Nasz kierowca jechał środkiem nie zważając na nadjeżdżające z przeciwka auta:). Z trzeszczących głośników dobiegał hit "Harasho! Wsio budiet harasho" i w takim klimacie mknąc przez bezkresny step zbliżaliśmy się do miejsca docelowego - Tałdykorganu.
Miasto wita nas mieszanką nowoczesnych budowli pożytku publicznego i targowisk znanych u nas z wczesnych lat 90-tych. Samochody na ulicach stare, zupełnie bez porównania z Ałmatami. Co kawałek (o czym zapomniałem wspomnieć też w przypadku Ałmat) bilboard z prezydentem Nursułtanen Nazarbajewem, przedstawiający go w innych rolach. W końcu, prowadzeni przez uczynnych tubylców, docieramy pod stadion. Do meczu pozostały mniej więcej 2 godziny.
Część załogi wybiera się na zwiedzanie okolicy (jednakże nic ciekawego nie stwierdzają), inni kierują się do pobliskiego sklepu i restauracji. Co ciekawe, ceny są znacznie niższe niż w Ałmatach. Cena piwa w sklepie spada o połowę (i większy wybór, Ałmaty opanowane przez koncernówki typu Efes!) a szaszłyk z grilla tańszy...6 razy. I to właśnie szaszłyk zrobił największą furrorę. Miejscowi zaraz po naszym przyjeździe odpalili grille (inna technika niż u nas, palone normalnym drewnem) i piekli niezliczone ilości szaszłyków (bez zbędnych dodatków, samo mięso:). Amatorów tych specjałów w naszych szeregach nie zabrakło, ruch trwał do ostatnich minut przed meczem.
Przy wejściu na stadion szczęśliwcy zaopatrzyli się w wydane przez miejscowych programy meczowe (cenna pamiątka! tym bardziej, wstęp nie był biletowany). Zajmujemy dobre miejsca na wysokiej trybunie pod dachem. Nasze gwiazdy mają dobry doping przez cały mecz, niestety nie wystarcza to żeby wygrać ze średniakiem ligi Kazachstanu i mecz kończy się wynikiem 1:1. Nie to było jednak najważniejsze, grunt że znowu mogliśmy przeżyć przygodę ze swoim klubem a przyśpiewki "Jesteśmy zawsze tam, gdzie nasz Kolejorz gra..." czy też "Za Lechem przemierzamy cały świat" nabrały nowego znaczenia i aż ściskały za gardło:).
http://www.youtube.com/watch?v=9bd7kWFHD8M - zapis naszego dopingu
http://www.youtube.com/watch?v=69Cdi8ZcnF4 - materiał telewizji klubowej
Specyficznie do kwestii dopingu podeszli miejscowi, którzy zatrudnili w tym celu oddział wojska ;).
Po meczu robimy zakupy na drogę powrotną i udajemy się w kilkukodzinną podróż na lotnisko w Ałmacie. Głucha noc, pusta droga, bezkresny step a gdzieś po środku nasz wesoły autokar. Klimacik :).