Jak wspomniałem na poprzedniej stronie w agroturystyce "Bużny Szlak" postanowiliśmy zrobić przerwę regeneracyjną. W nogach mieliśmy już prawie połowę trasy, a ponadto i naszym rowerom przydała się chwila na podokręcanie tego i owego. Szczególny problem mieliśmy z jednym bagażnikiem, który pękł pod wpływem drgań i ciężaru sakw. Został jednak podokręcany "sposobem" i choć stanowił lekki obciążenie psychiczne to dzielnie się trzymał. Jego kompletna awaria z dużą dozą prawdopodobieństwa stanowiła by koniec wyprawy dla właściciela.
Po dłuższym pospaniu (w stajni, w przeciwieństwie do namiotu nie budziły promienie słoneczne ani upał) zjedliśmy śniadanie i byliśmy niemal gotowi na spływ kajakowy Bugiem. Do pełni szczęścia brakowało jeszcze tylko pewnych spożywczych zakupów;) i telefonu do Straży Granicznej z informacją, o trasie spływu, planowanym czasie, uczestnikach itp. Dokonując zakupów w bohukalskim Lewiatanie zamówiliśmy sobie przy okazji pieczone kurczaki na popołudnie. Niestety, poza nimi i kiełbasą na grilla nie było tam wielkiego wyboru.
Spływ był dla nas zagadką, bo nikt wcześniej w takiej imprezie nie uczestniczył a ponadto jedna osoba nie umiała pływać. Wszystko okazało się jednak dużo prostsze niż myśleliśmy i po chwili rozpoznania śmigaliśmy już wzdłuż i wszerz (chociaż to było akurat ryzykowne, białoruska straż graniczna nie życzy sobie pływania po wschodniej stronie Bugu) rzeki. W najlepsze trwała też konsumpcja.
Bug był w tym okresie bardzo płytki więc nie raz musieliśmy manewrować między mieliznami i leżącymi drzewami. Trzeba jednak powiedzieć, że z uwagi na szerokość rzeki nie było to zbyt trudne. Zrobiliśmy też małą przerwę na popływanie, chociaż czytając później o zanieczyszczeniu tej rzeki przez naszych sąsiadów nie był to chyba najszczęśliwszy pomysł (chociaż nikt na zdrowiu nie ucierpiał). 10 km, które pierwotnie zaplanowaliśmy minęło na tyle szybko, że choć wyciągnęliśmy kajaki na brzeg to jednak po dobraniu zapasów piwnych zwodowaliśmy je z powrotem i umówiliśmy się z p. Stanisławem w następnej miejscowości, znanym z Sanktuarium Bł. Męczenników Podlaskich, Pratulinie. Historię męczenników streścił nam p. Stanisław, polecamy zapytać ;).
Nasz drugi odcinek spływu pokonaliśmy z mniejszą przyjemnością. Nie było już efektu "nowości", pojawiał się za to głód. Droga trochę nam się już dłużyła. Ostatecznie wydłużyła się na tyle, że minęliśmy umówione miejsce i musieliśmy zawracać pod prąd :).
Po powrocie do agroturystyki spałaszowaliśmy zamówione kurczaki, poprawiliśmy kiełbasą z grilla i poszliśmy posiedzieć nad rzekę. Wtem "z krzaków" wyszło dwóch funkcjonariuszy Straży Granicznej, co zgodnie z opowieściami miejscowych powinno wiązać się z serią mandatów za spożywanie. Młodzi chłopacy jednak kulturalnie się przywitali, poopowiadali trochę o swojej robocie (szczególnie "atrakcyjnej" srogą zimą) i ruszyli patrolować dalej.
Po powrocie do agroturystyki okazało się, że odwiedziła ją jeszcze jedna grupa rowerzystów, podróżująca z południa na północ, jednak z racji sporej różnicy wieku i ich warszawskiego pochodzenia nie wchodziliśmy w bliższą komitywę.
Po opróżnieniu lodówki z wszelkich zapasów (wyłączając śniadaniowe) poszliśmy spać, następnego dnia czekał nas powrót na Green Velo.