Pierwszy odcinek miał nieco ponad 80km i prowadził wschodnią stroną jeziora Wigry, przez Ateny - całkiem oryginalnie brzmiącą wieś, w której można było nawet kupić pocztówki - w kierunku Augustowa i dalej na południe.
Tutaj nadmienić muszę, iż nie zawsze trzymaliśmy się sztywno trasy Green Velo. Na tym odcinku było to jakieś 80% pokrywania się naszej trasy z GV. Zwyczajnie czasami musieliśmy ją sobie nieco skrócić, żeby dać radę dojechać na wcześniej wypatrzone noclegi. Szczególnie, że w przypadku niektórych, jak na przykład tego na opisywanym tutaj odcinku - umówieni byliśmy z gospodarzami na obiad. W przypadku innych - była to jedyna alternatywa w okolicy.
Pierwszy kontakt z trasą Green Velo był bardzo pozytywny. Wiodła ona wzdłuż Drogi Wojewódzkiej nr 653, miała nową, dobrą nawierzchnię i kilka MORów (miejsc odpoczynku rowerzystów). Ponadto była świetnie oznakowana (ale to akurat domena calutkiej trasy GV i zupełne przeciwieństwo choćby nadmorskiej Euro Velo). Po pokonaniu około 20 kilometrów skręciliśmy w kierunku południowym w węższe i spokojniejsze dróżki.
Trasa do Augustowa, w części przez Wigierski Park Narodowy była bardzo przyjemna, malownicza, bez większego ruchu samochodowego, ten pojawił się dopiero na odcinku starej trasy Augustów - granica. Tu i ówdzie można było kupić lokalne przysmaki, z czego z przyjemnością korzystaliśmy.
Realnym problemem naszej eskapady było to, iż Augustów, oddalony od miejsca naszego noclegu o 30km, był zarazem ostatnim miejscem, w którym mogliśmy się zaopatrzyć na wieczór. Miejsc za bardzo w sakwach nie mieliśmy, wożenie siatek na kierownicy przez taki dystans nie wchodziło w grę a dodatkowo było bardzo ciepło (tak! ciepło na suwalszczyźnie:)). Siłą woli musieliśmy jednak parę piwek zapakować na bagażniki, do tego jakieś smakołyki.
Droga z Augustowa do Kopytkowa (ponownie Green Velo) była całkowicie monotonna. Nie było na niej na szczęście żadnego ruchu, ale nie było też właściwie nic ciekawego. Raz na jakiś czas pojawiała się czterochatowa wioska a poza nimi tylko pola z zielonym jeszcze zbożem. Jedyną, ale za to całkiem przyjemną, atrakcję stanowiła masa bocianów. Właściwie każdy słup był przez nie zagospodarowany.
Ostatecznie udało nam się dojechać do naszego miejsca docelowego:
http://www.biebrza-agroturystyka.pl/
gdzie na "dzień dobry" otrzymujemy zjebkę od gospodyni, że spóźniliśmy się pół godziny na umówiony na 17 (godzina umówiona kilka dni wcześniej) obiad.
Po całkiem smacznym, choć nie gorącym;), posiłku rozbiliśmy namioty, otworzyliśmy piwka (na szczęście poratowali nas też gospodarze) i z wieży widokowej podziwialiśmy bezkres Biebrzańskiego Parku Narodowego, tu i ówdzie wypatrując kręcące się łosie. Wraz z zachodzącym słońcem robiło się nieprzyjemnie chłodno, doskwierały też komary, więc stosunkowo szybko zalegliśmy w namiotach.
Agroturystyka, w której spaliśmy była całkiem przyjemna - szczególnie dla ludzi, którzy chcieliby się całkowicie wyciszyć. Pewnie mając więcej czasu skorzystalibyśmy z oferowanych tam spływów Biebrzą na osobliwej barce czy przejażdżce "safari" po Parku. Dodatkowo bardzo sympatycznym i pomocnym człowiekiem okazał się być właściciel.
Mieliśmy też niepowtarzalną okazję zapoznać się bliżej z instytucją wychodka i zimnego prysznica, które nie raz i nie dwa spotykaliśmy w dalszej trasie :)