Zgodnie z przypuszczeniami poranek, który nas przywitał był mega ciężki. Tupot białych mew w głowach potęgowało buchające z otwartego okna i balkonu ciepło. Plan jest jednak planem i po sytym śniadanku pakujemy się do auta i jedziemy do Palmy. Nie wiem ile promili miałem jeszcze we krwi ale żeby czuć się lepiej jechałem po autostradzie z głową wystawioną przez boczną szybę :).
W Palmie, co oczywiste, nie było nic chłodniej niż w Magaluf. Podjechaliśmy możliwie blisko centrum miasta i w pierwszej kolejności ogarnęliśmy sklep z napojami, w drugiej słynną katedrę La Seu. W przeciwieństwie do wielu turystów nie przechodziliśmy na drugą stronę arterii robić zdjęć z katedrą w całej okazałości - nie mieliśmy sił i chęci. Zadowoliliśmy się sesją pod obiektem i ruszyliśmy dalej uliczkami i placami Palmy w kierunku auta. Wrażenia przeciętne ale to też wina nieprzebranych tłumów (i naszego "zmęczenia" oczywiście). Zaraz obok parkingu natknęliśmy się na lodziarnię, z usług której skorzystaliśmy. Co ciekawe, lody niemalże zabiły kaca więc zrezygnowaliśmy z powrotu do Magaluf i postanowiliśmy pokręcić się jeszcze autem po okolicy. Zupełnym przypadkiem trafiliśmy więc pod Poble Espanyol, a jak już trafiliśmy to postanowiliśmy zajrzeć. Oczywiście porównania z barcelońskim odpowiednikiem nie było jednakże wydanych paru euro nikt nie żałował. Całkiem fajnie wykonane. Jednocześnie w mojej głowie coraz bardziej tliła się potrzeba wizyty w Andaluzji...
Z Poble Espanyol ruszyliśmy na zakupy spożywcze a potem jeszcze na zamek Belver. Zamek jak zamek, większego wrażenia z zewnątrz nie zrobił więc odpuściliśmy sobie wchodzenie do środka. Zdecydowanie na plus jednak była widoczna z tego wzgórza panorama Palmy i morza. Parę chwil na wpatrywanie się w nie spędziliśmy.